czwartek, 30 maja 2013

5. Spiski.


– Blaise, ja… – zawahała się dziewczyna, patrząc w oczy przyjaciela. Ujrzała w nich nagły błysk strachu. Nie wiedziała, co powiedzieć. To działo się tak szybko… Nie chciała go zranić, a jednocześnie też nie uśmiechało jej się dawać mu nadziei. – Muszę pomyśleć.
Blaise stał chwilę bez ruchu. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Jednak we wnętrzu chłopaka, dokładniej w sercu, kłębiło się ich masę. Zależało mu na tej dziewczynie, odkrył to ponownie. Wcześniej wydawało mu się, że przez jej krew jest gorsza, że w Hogwarcie już nie może się z nią zadawać. Teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił… Ona nigdy się nie zmieniła. Cały czas była cudowną, małą i wrażliwą dziewczynką, jak wtedy na placu zabaw, gdy ją poznał. Doszło do niego, jak bardzo musiał ją zranić, zrywając wieloletnią, piękną przyjaźń. Została w szkole sama, dopiero później trzymała się z Potterem i Weasley’em. Teraz, kiedy to sobie uświadomił, chciał naprawić swoje błędy. I zamierzał tego dokonać.
Hermiona nie miała pojęcia, co zrobić. Przez wszystkie lata tęskniła za przyjacielem z dzieciństwa, ale przyzwyczaiła się. Czy się bała? Może jedynie tego, że znów ją zawiedzie. Że znowu odejdzie… Przewróciła się na łóżku szpitalnym przodem do białej ściany.
– Idź już, proszę – powiedziała łamiącym się głosem. Chłopak popatrzył na nią ze smutkiem, po czym wyszedł.
Na korytarzu spotkał panią Pomfrey, cały czas siedzącą w tej samej pozycji i mamroczącą coś pod nosem. Machnął tylko ręką, idąc przed siebie. Chciał być sam, potrzebował sporządzić jakiś plan, coś, co mu pomoże odzyskać Hermionę. Gdy dotarł nad jezioro, zobaczył tam swojego kumpla. Podszedł do niego, po drodze zbierając płaskie kamienie i stanął obok Dracona. Rzucił pierwszy kamień na spokojną taflę jeziora, robiąc kaczkę.
– Od kiedy tak ci na niej zależy, co? – zapytał ze słabo ukrywaną złością Draco. Nie spojrzał na przyjaciela, nie chciał go widzieć. Zabini milczał. Nie miał ochoty spowiadać się Malfoyowi, wiedział, że ten by go nie zrozumiał. Był zbyt przesiąknięty arystokracją.
– Pytam, kiedy zacząłeś się nią przejmować! – podniósł głos. Draco nie cierpiał, kiedy ktoś go ignorował. Tym razem Blaise zareagował. Wyrzucił wszystkie kamienie do wody i szarpnął zdezorientowanego blondyna za ramię. Był wściekły, a Draco nie wiedział dlaczego. Przerażało go to.
– Słuchaj! Nie wiesz nic o mojej przeszłości, nawet się tym nie interesowałeś! – krzyczał Diabeł. – Więc jeśli masz zamiar prawić mi jakieś morały, to sobie odpuść i daj mi święty spokój!
Odszedł z powrotem do zamku. Draco zapatrzył się w dal, na niknące we mgle krajobrazy szkockich gór. Nie miał pojęcia, o co chodziło jego przyjacielowi, ale wiedział, że miał on rację. Niezbyt się nim interesował, to on, Dracon Malfoy, był na pierwszym miejscu. Nagle do niego doszło, że nie zasługuje na Blaise’a. Zabini wytrzymał przy nim tyle lat, dostosowując się do jego przyzwyczajeń i charakteru.
Podniósł jeden z kamieni, wyrzuconych przez wzburzone jezioro na brzeg. Przyjrzał mu się dokładniej. Nagle podniósł swój wzrok na okna Wieży Astronomicznej i olśniło go. Już wiedział, że musi zawalczyć. Nie chciał stracić jedynej lojalnej mu osoby. Usiadł powoli obok przybrzeżnej kępki trawy, cały czas myśląc o swoim postanowieniu.

***
William pochylał się nad przezroczystą cieczą w szklanej misie. Wirowały w niej rozmyte obrazy, tworząc różne sceny. Chłopak trącił różdżką jedno wspomnienie. Obraz na nim zastygł, przedstawiając twarz młodej dziewczyny. William uchwycił końcem magicznego patyka niebieską nić wspomnienia i włożył ją sobie do głowy. Już wiedział, jak wygląda jego siostra. Teraz musi tylko ją znaleźć.
Wyprostował się gwałtownie. Zamyślił się, wykonując swój tik – pocieranie kącika ust. Sięgnął po torbę podróżną i przygotowane wcześniej ubrania. Był pewien, że musi wyruszyć już teraz. Przeszedł do kuchni po prowiant i małą apteczkę. Gdy spakował ostatnią butelkę zbawiennego płynu – wody – wyszedł do przedpokoju małego mieszkania. Po raz ostatni spojrzał na swoją kwaterę. Wyglądała dość przygnębiająco: ciemne ściany z wieloma widocznymi zadrapaniami, podłoga nie wyłożona żadnymi panelami, meble przypalone najprawdopodobniej od dawnego pożaru, a okna przysłonięte ciężkimi kotarami. Było mu ciężko, że opuszczał to miejsce. Pomimo jego niejakiej obskurności, przywiązał się do niego.
– No to jadę – westchnął cicho pod nosem, zamykając podniszczone drzwi na klucz. Zszedł po schodach na dół. Na niższych piętrach zatrzymywali go magiczni sąsiedzi, aby życzyć mu powodzenia; plotka o jego wyjeździe w celu odnalezienia siostry widocznie się już rozprzestrzeniła. Gdy wyszedł wreszcie na zewnątrz, uderzył w niego zimny podmuch wiatru. Choć był dopiero wrzesień, to na północy kraju panowała dość mroźna atmosfera. Niektóre okna czy dachy tych mugolskich wynalazków, samochodów, były oszronione. Śnieg co prawda nie spadł, ale powietrze było zdecydowanie zimowe. Jedyne, co w takiej pogodzie nadawało się do uznania, to krajobrazy. Chłopakowi szczególnie przypadł do gustu jeden, który można ujrzeć było z wysokiego pagórka niedaleko za miastem. Białe szczyty gór okryte kłębiastymi chmurami, a w dole rozciągające się po horyzoncie błyszczące, srebrzyste jezioro. Lubił zapatrywać się w ten widok i myśleć. To wyzwalało jego wewnętrzny charakter. Przy innych ludziach musiał udawać szczęśliwego realistę. Dopiero na samotności lub przy osobach jego pokroju mógł być sobą. Przy śmierciożercach.
– Taxi! – zawołał, machając ręką na żółte auto. Zatrzymało się, a on wpakował swój bagaż na tylne siedzenie.
– Bierze pan też dłuższe trasy?
Kierowca spojrzał na Williama spod przymrużonych powiek. W myślach kalkulował, czy to by mu się opłacało.
– Zależy dokąd – warknął w końcu. Nie był zbytnio zainteresowany tą podróżą. Chłopak wyglądał na podejrzanego.
– Do Londynu – odpowiedział beztrosko William, jakby mówił o przejażdżce na drugi koniec miasta. Taksówkarz zamarł. O czym on bredzi? Stąd do stolicy Anglii jest jakieś czterysta mil!
– Bez urazy, ale czy pan oszalał? Taksówki nie przemierzają takich odległości!
William wyciągnął różdżkę i przystawił ją mężczyźnie do gardła. Kierowca myślał, że to nóż, a chłopak jest zdesperowanym narkomanem. Ze strachu ścisnął mu się żołądek, a bicie serca zwiększyło swoją prędkość.
– To jedzie pan, czy nie? – syknął do ucha przerażonego mężczyzny, który gorliwie pokiwał głową, nie będąc w stanie się odezwać. William opuścił różdżkę, uśmiechając się z satysfakcją, i rozłożył się wygodnie na siedzeniu.
– No to do przodu! – zawołał.

***
Hermiona leżała, wpatrując się przed siebie. Nie wiedziała, co ma robić. Z jednej strony pragnęła wybaczyć Blaise’owi, znów poczuć, że ma prawdziwego przyjaciela od serca, ale z drugiej… Bała się, że znowu ją zrani. W dodatku przyjaźni się z Malfoyem, co na pewno nie jest dla niej dobre.
– Eh… – westchnęła cichutko. Dlaczego to musi być takie skomplikowane?
Nagle do Skrzydła Szpitalnego wparował dyrektor. Nie zatrzymał się przy jej łóżku, ale pogodnym spojrzeniem ciepłych oczu sprawił, że w dziewczynie wzrosła nadzieja. Wszedł szybkim krokiem do kantorka pani Pomfrey. Hermiona nie wiedziała, co tam robił, ale po chwili zobaczyła go, niosącego biały fartuch i tacę z eliksirami.
– Panie profesorze… – zaczęła, lecz nie dane było jej dokończyć.
– Proszę nie pytać, panno Granger – powiedział, a na widok jej zdziwionej miny, dodał: – Powszechnie mówi się, że kto pyta, ten nie błądzi. Jednak w tym momencie pani nie może wstawać z posłania, a więc nie zgubi się pani. Radzę w takim razie nie pytać.
Dumbledore wyszedł, a Hermiona siedziała na łóżku z otwartymi ustami i rozszerzonymi źrenicami. Coraz mniej rozumiała tego człowieka. Pokręciła głową z politowaniem i zajęła się lekturą wspaniałej czarodziejskiej książki o wdzięcznym tytule „Ona i On”.

 ***
 
Ron siedział przed kominkiem w pokoju wspólnym Gryffindoru. Co chwilę jego umysł nawiedzały straszne sceny z udziałem jego i Hermiony. Po bladym policzku chłopaka spłynęła mała, ledwie zauważalna łza. Zawierała w sobie tyle bólu, tyle cierpienia… Kochał Hermionę. Kochał ją od pierwszej klasy, a wyzwanie jej w pamiętny dzień, kiedy zaatakował ją troll, było próbą odwrócenia myśli od jej skromnej osoby. Wiele by dał, by być z Hermioną, jednak chyba naprawdę do niczego się nadawał, skoro wolała nawet Malfoya… Co prawda Ron nie wierzył, żeby akcja w pociągu z udziałem dwóch znienawidzonych przez siebie ludzi mogła być czymś więcej, ale… Gdy teraz tak sięgał pamięcią do zmierzchłych czasów, nie umiał znaleźć obrazu, w którym Hermiona w ogóle by go przytulała. Kolejna blada łza spłynęła po jego obliczu. Nie mógł mieć dziewczyny, którą kochał. Powód był dziecinnie prosty, a jednak jaki rozległy. Nie kochała go. To raniło chłopaka najbardziej. Miłość jego życia, będąca praktycznie na wyciągnięcie ręki, nie chciała go. Teraz pojawiła się jeszcze Heks… Ron miał nadzieję, że dziewczyna pomoże mu z tą całą zagmatwaną sytuacją odnośnie Hermiony. Widział w Heks przywódczynię, kobietę nagminnie łaknącą sukcesu i władzy. Imponowało mu to, choć sam nie wiedział dlaczego. Po kilki dniach zastanawiania się na wakacjach, nigdy do tego nie powrócił.
Westchnął ciężko, rozprostowując kości. Przeciągnął się leniwie, a opuszkami palców starł niewidoczne ślady po słonych łzach. Wyjrzał przez okno i zobaczył za nim dość wielu uczniów; widocznie lekcje się skończyły. Nagle w szybę zastukała sowa. Ron podszedł i uchylił okiennice, pozwalając ptakowi wlecieć do środka i zrzucić paczkę z listem na stół. Chłopak chwycił przesyłkę i dając sowie jedno z ciastek, pozostawionych przez nieuważnych uczniów, poszedł do dormitorium. Rozerwał kopertę pospiesznie, ponieważ był ciekaw jej zawartości. Wypadł z niej zażółcony ze starości pergamin. Ron rozwinął go i przeczytał:
 
Ronaldzie Weasley!
Jak dowiedziałem się z pewnych źródeł, jesteś… „zakochany” w Hermionie Granger. Uważaj jednak, bo z Twojego najbliższego otoczenia ktoś spiskuje przeciwko Tobie. Dopóki go nie unicestwisz, nie będziesz z Granger. Po co zwlekać? Nie wiem dokładnie, co to za osoba, ale jestem pewien, że ktoś taki jak Ty, musi sobie poradzić.
Przyjaciel”

***
– Korneliuszu, tak nie może być! – zawołała zdesperowana Dolores Umbridge. Jej skrzeczący głos roznosił się echem po ponurym korytarzu Ministerstwa Magii. Idący przed nią szybko człowiek odwrócił się nagle, tak że mało brakowało, aby na niego wpadła. Jego twarz oszpecona wieloma zmarszczkami wygięła się w grymasie zniecierpliwienia.
– Dolores, dobrze wiesz, że nie mogę już nic zrobić – rzekł zmęczonym tonem. Różowe usta byłego Inkwizytora Hogwartu otwarły się w wyrazie oburzenia.
– Mówiłam ci mnóstwo razy! – krzyknęła, po czym dodała ciszej, łapiąc go za ramię: – Namów chłopaka.
Korneliusz wyszarpnął rękę z uścisku jej równie różowych co usta, szponów.
– Sama wiesz, że próbowałem – syknął. – Teraz rządzi tu Rufus. Ja nie mam nic do gadania.
Oboje zamyślili się głęboko, nie zauważając nagłego przyjścia obecnego Ministra Magii. Rufus stając obok nich, zdołał dostrzec nerwowe mruganie powieki Dolores i bawienie się cytrynowo zielonym melonikiem przez Korneliusza, zanim te tiki zostały zastąpione przywitaniem go. Widocznie coś spiskowali. Wbrew opinii dawnego Ministra, Scrimegour był człowiekiem bardzo bystrym i dokładnym. Potrafił dostrzec każdy najmniejszy detal, nawet, jeśli nie miał on dla innych zbytniego znaczenia. W młodości, gdy nie wiedział jeszcze o swoich czarodziejskich mocach, chciał zostać detektywem. Całe dzieciństwo przygotowywał się do tego zawodu pod czujnym okiem wujka, a że był człowiekiem ambitnym i pracowitym, szło mu całkiem nieźle.
– Witamy, pani Ministrze – rzekła Umbridge, z niepowodzeniem starając się ukryć ironię. Rufus spojrzał na nią lekko zamglonym wzrokiem. Słysząc jednak niegrzeczne chrząknięcie pracownicy Ministerstwa, oprzytomniał.
– Tak, tak, witam – odpowiedział, próbując okazać choć trochę zmieszania. Przeniósł wzrok na Korneliusza Knota.
– Knot, czy nie powinieneś być już poza Ministerstwem? – zapytał z kpiną, wyraźnie sobie z niego drwiąc. Korneliusz nie poprzestał bawić się melonikiem.
– Bo widzisz, Rufusie… – zająknął się lekko, a na jego twarzy ukazał się delikatny rumieniec wstydu. – Nie mógłbyś zapewnić mi jakiejś… dodatkowej ochrony? Znaczy, bo wiesz, nie chciałbym natknąć się na paru… mniej cywilizowanych ludzi.
Rufus parsknął szyderczym śmiechem.
– Knot, czy ty naprawdę myślisz, że ktoś wyszedłby na ulicę w tych czasach tylko po to, żeby cię zaatakować?
Policzki Korneliusza Knota zalał jeszcze większy rumieniec zażenowania. Spuścił głową, przestając na chwilę machać kapeluszem.
– Ale jeśli tak bardzo nalegasz… – powiedział Scrimegour, przedłużając wypowiedź z wyniosłym wyrazem twarzy. – Mogę wypożyczyć ci aurora na pół godziny.
Potoczył jeszcze wzrokiem po  korytarzu, jakby chciał powiedzieć: „Nietaktownie jest stać na środku korytarza i spiskować”. Odwrócił się, zamiatając podłogę połami ministerskich szat i odszedł do swojego gabinetu.
Milcząca do tej pory Dolores również postanowiła się zbierać. Przecież musiała pracować, a że była osobą wręcz obsesyjnie wykonującą zadane jej polecenia, chciała wykonać wszystko perfekcyjnie. Mruknęła parę słów pożegnania do upokorzonego Korneliusza, a na odchodne rzuciła:
– Słodko wyglądasz w tych różowiutkich rumieńcach – i chichocząc niczym mała dziewczynka, żabim krokiem poczłapała do piętra swojego Departamentu. Korneliusz zakrył twarz melonikiem. Był strasznie zawstydzony.
Idąc blisko ścian i unikając ludzi, dotarł do wyjścia z Ministerstwa. Czekał na niego już jeden auror, niezbyt przyjaźnie nastawiony.
– Chodźmy – rzekł grobowym głosem John Dawlish, popychając byłego Ministra do przodu.
– Ej, Dawlish, nie pozwalaj sobie za wiele! – wykrzyknął wzburzony Knot. – Byłeś moim osobistym ochroniarzem, trochę szacunku!
Auror, nie zwracając uwagi na słowa zwierzchnika, wepchnął go do powoli zamykającej się windy.

***
Harry Potter maszerował samotnie przez obecnie opuszczone korytarz Hogwartu. Jego głowę zaprzątały myśli związane z dzisiejszą Transmutacją. Pomimo usilnych starań, nie zdołał sobie przypomnieć niczego podejrzanego, zanim TO się stało… Niestety będzie musiał rozczarować profesor McGonagall, która kazała im pozbierać wszelkie informacje na temat zdarzenia.
Harry wyglądał przez mijane okna na błonia. Krajobraz migał mu przed oczami, więc nie zatrzymywał na niczym wzroku. Jednak nagle obraz jakby spowolnił. Dostrzegł platynową czuprynę Malfoya, siedzącego nad jeziorem. Wtem jego umysł zalały urywki zdań: „On jest śmierciożercą. Na miejsce swojego ojca.”, „To była lewa ręka. On ma na niej Mroczny Znak.” No tak! Przecież Malfoy MUSIAŁ być śmierciożercą. A teraz jest sposobna sytuacja, by to sprawdzić. Taka okazja więcej może się nie powtórzyć.
Zbiegając po marmurowych stopniach na najniższe piętro, potknął się o kawałek szmatki podrzuconej mu pod nogi przez Irytka.
– AUU! – wrzasnął na całe gardło, w myślach przeklinając poltergeista. Sturlał się po schodach na sam dół, wlepiając wzrok w sufit. Po chwili wstał i rozejrzał się dookoła. Wtedy naszła go myśl, że Sala Wejściowa jest całkiem ładna. Była dość duża, ale za to bardzo wysoka; sklepienie ginęło w mroku wysokości. Płonące całą dobę pochodnie nadawały pomieszczeniu czerwonawy blask. Po lewej stronie wielkich wrót wejściowych znajdowały się mosiężne drzwi do Wielkiej Sali, a po prawej – cztery klepsydry ze szlachetnymi rubinami, informującymi, ile punktów ma jaki dom. Powstawała wokół nich intrygująca poświata, zmieszana z głównych kolorów domów. Po drugiej stronie, w kamiennej posadzce, widniały korytarze do zamkowych lochów i kuchni.
Harry, podziwiając konstrukcję pomieszczenia, nie zauważył, kiedy na dworze nastał zmrok. Z zachwytu wyrwało go dopiero skrzypienie otwieranych wrót wejściowych. Spanikował, obawiając się, że może to być któryś z nauczycieli, co gorsza – Snape. Dlatego poczuł, jak kamień spadł mu z serca, gdy ujrzał błysk białych włosów Malfoya. Znów poczuł się przepełniony po brzegi Felix Felicis.
Wyszedł z kąta, zachowując ostrożność i ciszę. Szarpnął Malfoya za ramię, chcąc go nastraszyć, lecz ten nie dał się zaskoczyć.
– Potter… Myślałeś, że cię nie zauważę? – zapytał sarkastycznie Draco. Złapał Harry’ego za rękę i wykręcił do tyłu. Chłopak pod wpływem bólu zgiął się w pół. Poczuł, jakby Malfoy własnoręcznie połamał mu wszystkie kości w ręce!
– Ja wiem… – zaczął Harry lekko szaleńczym tonem. – Wiem, wiem, że jesteś… ŚMIERCIOŻERCĄ!
Malfoy puścił jego rękę i walnął go z pięści w nos. Patrzył na Wybrańca z wyraźnym gniewem w oczach. To już nie były żarty.
– Jak śmiesz, Potter?! – wykrzyczał, po chwili milknąc, kiedy uświadomił sobie, że cisza nocna już dawno obowiązuje. – Nawet nie wiesz, o czym mówisz!
Kopnął go w brzuch. Harry stęknął z bólu i upadł na brudną posadzkę. Malfoy zaczął okrążać leżącego dookoła, uśmiechając się szyderczo.
– Nie masz żadnych dowodów ani nawet podstaw.
Nagle Harry coś sobie uświadomił. Przecież wtedy na wakacjach…
– Mam! – powiedział donośnie, wyraźnie ucieszony. – A właśnie, że mam!
Malfoy zatrzymał się. Harry’emu wydawało się, że dostrzegł na twarzy wroga cień lęku, ale równie dobrze mogło to być spowodowane rzucającym cienie światłem pochodni.
– Nie obchodzą mnie twoje nieprzemyślane urojenia, Potter – warknął zniecierpliwiony Ślizgon. Popatrzył na klepsydry domów. Slytherin prowadził nad innymi domami znaczną liczbą punktów.
– I jak, Potter? Jak to jest zawsze przegrywać, co, Gryfonie od siedmiu boleści? – kpił. Poniżanie innych sprawiało mu niemałą przyjemność. Obrócił się twarzą do kwiczącego z bólu Harry’ego. Jego wargi wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia i pogardy. – Strzeż się.
Odchodząc niby przypadkiem zgniótł butem okulary w drucianych oprawkach Harry’ego Pottera. Będąc na początku korytarza prowadzącego do lochów, spojrzał na słynnego „bohatera”. Po raz kolejny poczuł się zwycięzcą.

***

Ciemnowłosa kobieta kreśliła coś szybko na pożółkłych stronach dziennika. Na jej twarzy co chwilę pojawiał się grymas bólu i cierpienia. Mężczyzna, obserwujący ją z drugiej strony obszernego pokoju, w którym się znajdowała, nie mógł znieść tego widoku. To nie tak miało wyglądać…
– Laryso – zaczął, podchodząc do niej powoli, a kobieta uniosła głowę znad zeszytu na znak, że słyszy – tak nie może być! Dobrze wiesz, że to, co robisz, jest złe.
Kobieta nazwana Larysą prychnęła cicho pod nosem, ale udzieliła swoją uwagę słowom mężczyzny.
– Ona się musi sama dowiedzieć. Zresztą – dodał i pochylił się nad kobietą, i wyjął jej z ręki zamoczone w atramencie piór – co ty tam wypisujesz tyle czasu?
Larysa momentalnie zakryła zapisane strony dzienniku swoimi bladymi dłońmi i zacisnęła usta w wyrazie lekkiej dezorientacji albo oburzenia. Mężczyzna parsknął i odchylił się do tyłu.
– Fredro, przestań. Wcale ci na niej nie zależy, tylko udajesz… – zaczęła kobieta dość przemądrzałym tonem, zadzierając nos wysoko do góry. Fredro wykorzystał tą okazję i podniósł Larysę z krzesła, tym samym odsłaniając zapisane stronice. Larysa wierzgała się na jego ramionach niczym małe dziecko, jednocześnie mocno krzycząc.
Fredro z każdą linijką przeczytanego tekstu coraz bardziej bladł. Na jego twarzy można było doszukać się cieniu przerażenia, w oczach bezradności. Wiedział, że nie da rady wybić jej z głowy takich durnych pomysłów. I dlatego postanowił działać, dopóki nie wydarzyło się nic większego. Nie robił tego dla córki, o nie, ona go nie interesowała. Jednak syn, to co innego, a że był przywiązany do swojej siostry…
Odstawił Larysę bezpiecznie na posadzkę, a sam skierował swoje kroki do tajemniczego gabinetu na końcu korytarza. Nikt oprócz niego nigdy nie był w środku…
Wszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na środku gabinetu stało wielkie dębowe biurko, a przy ścianach dominowały regały z dziwnie wyglądającymi księgami i ingrediencjami do eliksirów. Po podłodze walały się kartonowe pudła po najnowszych przesyłkach. Posadzka wykonana z szarego kamienia idealnie komponowała się z przykrytymi czerwoną cegłówką ścianami. Sufit upstrzony był milionami gwiazd; oddawał nocne, bezchmurne niebo.
Fredro podszedł do regału naprzeciwko drzwi i wyjął z niego starą, podniszczoną księgę w zielonkawej okładce. Przekartkował ją na zaznaczoną wcześniej stronę i wyjął z pod blatu biurka mosiężny kociołek. Nalał do niego wody i ustawił na gaz. Zaczął po kolei dosypywać składniki. Już wiedział, co powinien zrobić…
Nagle w jego umyśle zaczęła formować się scena z udziałem jego córki i Czarnego Pana. Że też wcześniej o tym nie pomyślał… Sięgnął po czarodziejski nadajnik, schowany w dolnej szafeczce, i wystukał na klawiszach numer różdżki swojego przywódcy.
– Panie? – zapytał, siląc się na spokój; nie mógł zdradzać swojego podenerwowania całą sprawą. Z prymitywnego różdżko-podobnego telefonu czarodziejów rozległ się zimny jak lód głos Voldemorta:
– Kto śmie zakłócać mój czas prywatny?
Fredro Salvalez nie zląkł się. Był przyzwyczajony do, może się wydawać, dziwnych pobudek Czarnego Pana, a co więcej, nie przeszkadzało mu to.
– To ja, Panie, Fredro Salvalez – oznajmił opanowanym tonem. – Odnalazłem silną potrzebę podzielenia się z tobą, Panie, pewnym poważnym pomysłem.
Przez chwilę panowało milczenie, którego Fredro nie przerywał, mając świadomość, że Czarny Pan namyśla się.
– Mów – wysyczał w końcu Voldemort.
– Dziwnie jest mi to mówić, ale musimy odnaleźć moją córkę, Panie, ponieważ miałem kolejną wizję o tym, że warto by na nią uważać… – odpowiedział nieco rozdrażniony faktem posiadania takiej córki pan Salvalez. 
^***^
Hej! Witam Was ponownie po mojej dość długiej nieobecności. Przepraszam, ale w mojej szkole zaczęło się poprawianie ocen, więc jest trochę z tym roboty… W międzyczasie maluję jeszcze obraz, mam na niego tylko tydzień -.-. Czy nauczyciele od plastyki nie wiedzą, że dzieła tworzy się niekiedy latami? :D
Mam nadzieję, że pozostawicie swoją opinię w komentarzu. Każdy jest dla mnie bardzo ważny. To dzięki Wam, Kochani Czytelnicy, ta notka pojawia się dzisiaj, a nie jutro, czy pojutrze.
 Pozdrawiam Wszystkich bardzo cieplutko, a notka dedykowana jest Wam!
 Cave

PS. Mi rozdział się podobał, pomimo, że może było w nim zawartych zbyt wiele różnych wątków. Powoli (bardzo powoli) będę wyjaśniać rzeczy zawarte w poprzednich rozdziałach. Jeszcze raz pozdrawiam i DZIĘKUJĘ ZA KOMENTARZE!
PS. 2. Przepraszam za nierówne akapity, ale mój Blogger zwariował i nie chce mi przyjąć poprawnej wersji z Worda... :c

poniedziałek, 13 maja 2013

4. Wspomnienia.






WAŻNE! Zmieniam swój nick na: Cave Inimicum. Jest to zaklęcie, które wyczarowuje barierę sygnalizującą pojawienie się w okolicy innych osób. Moja nazwa, Mionka M., wydała mi się taka... Pospolita? Zwyczajna? Nie wiem, ale bardzo mi się podoba nowa nazwa. :D Zmieniłam także zdjęcie profilowe, ponieważ strasznie mi się spodobało. :D

***
Ciemna postać żwawo maszerowała przez mroczną aleję. Wyglądała na nieco zdenerwowaną, a może nawet przestraszoną. Swe kroki kierowała do opuszczonego domu, stojącego pośród zarośniętego ogrodu. Sam budynek prezentował się dość marnie. Dolne okna zabite były poziomymi, spróchniałymi deskami, a górne szyby zostały powybijane z metalowych krat. Obdrapany tynk odłaził płatami ze ścian. Niegdyś czerwone dachówki pokryte były czarnymi glonami i obleśną, brązową mazią. Wiele z nich, potłuczonych, dostrzec można było na podjeździe przed domem. Z lewej strony budynku, w ścianie, wyżłobiona była wielka dziura pochłaniająca całe boczne skrzydło posiadłości. Jednak pomimo strasznego wyglądu, idąca osoba nie zlękła się i wkroczyła do budynku stanowczym krokiem przez rozwalone drzwi. Przystanęła na chwilę w miejscu, rozglądając się dookoła z trwogą. Hol wcale nie prezentował lepiej. Schody prowadzące na wyższe kondygnacje przywalone były gruzem i odłamkami drewnianych mebli. Na podłodze pokładały się ogromne ilości potłuczonych drobiazgów, poszarpanych tkanin i połamanych desek. Postać przełknęła głośno ślinę. Nagle usłyszała trzask dochodzący z góry. Wzięła głęboki oddech i podniosła drabinę leżącą obok zniszczonego fortepianu. Przystawiła ją do ściany i wdrapała się ostrożnie po chybotliwych szczeblach pod łuszczący się sufit. Popukała chwilę w twardą powierzchnię, aż usłyszała charakterystyczny pusty dźwięk. Na jej twarzy wykwitł uśmieszek pełen satysfakcji. Powoli otworzyła klapę. Na jej twarz padł zabłąkany promień niebieskawego światła. Był to młody chłopak, może szesnastoletni, o czarnych oczach i ciemnych włosach. Miał lekko zarysowaną, trójkątną szczękę i bladą cerę. Był mocno przejęty i przestraszony. Niezgrabnie wygramolił się przez klapę na brudną podłogę. Gdy stanął pewnie na nogach, spojrzał w kąt pokoju. Na metalowym krześle, owiniętym w różne poszarpane koce, siedział człowiek w średnim wieku. Ponieważ był skąpany w cieniu, chłopak nie mógł zobaczyć jego twarzy. Siedział nieruchomo, milcząc. W końcu odwrócił w jego stronę swoją głowę. Wyglądem przypominał węża, aczkolwiek było to na pewno złudzenie. Chłopak był pewny, że siedzi przed nim człowiek. Miał delikatnie zabarwioną skórę na niebiesko, także wyglądał dość... niecodziennie. Czerwone oczy mężczyzny świecił lekko w blasku świeżo zapalonej świecy. Wstał i podszedł do lekko zestresowanego młodzieńca.
– A więc to jest mój siostrzeniec, William Salvalez...
Okrążył chłopaka dookoła. Ten postanowił nie zdradzać, jak bardzo się boi – nie chciał źle wypaść. Stał sztywno, twardo wpatrzony w jeden punkt przed sobą. Czarny Pan uniósł bezlitosnym ruchem jego podbródek i spojrzał mu głęboko w oczy, używając legilimencji. Chciał sprawdzić, czy ten chłopak, jego RODZINA... "Jak dziwnie to brzmi" – pomyślał Voldemort. "Rodzina..." Czy chłopak ma czyste zamiary, czy jest wysłannikiem Dumbledore'a? Nie zauważył w jego umyśle niczego podejrzanego, ale postanowił pogrzebać jeszcze w jego wspomnieniach. Nagle zatrzymał się na jednej myśli. Przedstawiała ona chłopca i dziewczynkę, idących ulicą...
"Mała, brązowowłosa dziewczynka skocznym krokiem przemierzała ciche ulice Londynu w towarzystwie równie młodego chłopca. Co jakiś czas zatrzymywała się, zbierając z ziemi kasztany i wybierając co ładniejsze liście; chciała zrobić z nich bukiet. Czarnowłosy chłopiec w milczeniu przyglądał się jej poczynaniom. Widać było, że był osobą mało towarzyską. W panującej ciszy nie było słychać nawet wiatru, aż do czasu, gdy przerwał ją krzyk uszczęśliwionej dziewczynki:
Willi! Zrobiłam bukiecik! – Nagle dziewczynka stanęła w bezruchu. Chłopiec szybko znalazł się przy niej. – Jak myślisz... spodoba się tacie?
William zapatrzył się w dal. Dopiero, gdy dziewczynka szturchnęła go lekko w żebro, oprzytomniał:
No pewnie, że się spodoba! – Wtem zastanowił się. – Chociaż... Wiesz, nie wiem, czy to dobry pomysł, żeby dawać ojcu teraz te liście. Jest zajęty.
A czym się zajmuje...? – Dziewczynka popatrzyła na niego niewinnymi oczami.
No jak to czym? – spojrzał na nią z niezrozumieniem. – Czarną Magią, przecież!
Will... Ja nie chcę się uczyć tej całej Czarnej..."

Nagle poczuł silny wstrząs. Spojrzał zszokowany na chłopaka, który nie wiadomo jak znalazł się na kolanach. Uklęknął koło niego i dostrzegł, że chłopak płakał. W ogóle nie rozumiał jego reakcji na to wspomnienie. Co było w nim ważnego? Domyślał się, że chodziło o tę dziewczynkę. Słyszał, że Larysa urodziła Williama i córkę, ale nigdy jej nie próbował szukać. Uważał, że była za słaba by mu służyć, bo co może jakaś dziewczynka, wychowywana bez rodziców? Jednak w całym jego siostrzeńcu było coś dziwnego. Wyglądał jak śmierciożerca. Czarne, dłuższe włosy, równie czarne oczy, mały nos i blada cera. Ubrany obowiązkowo w na czarno. Było w nim coś niepokojącego.
– Williamie – zaczął uważnie – po co się tu zjawiłeś?
–  Ja... chciałbym... – Widać było, że chłopak wahał się chwilę. Byś może wspomnienie z dzieciństwa zaburzyło lekko jego decyzję. – Zostać śmierciożercą.
Voldemort zamarł. Tego się nie spodziewał. To był jeszcze młody chłopak, nie wiedział, na co się narażał... Larysa nie chciałaby, by jej syn został jego sługą...
– Chcę zostać śmierciożercą, bo odnajduję w tym swoje powołanie – ciągnął William coraz pewniej. - Chcę nim być. I proszę o przyjęcie.
Lord Voldemort nie miał serca. Ani duszy. A jednak... coś było w tym chłopaku, co kazało mu odmówić. Żal, współczucie, litość? Tylko dlaczego...?
– Williamie, nie. Nie przyjmę cię do moich szeregów. Odmawiam ci, bo wiem, że ta dziewczyna... twoja siostra, jak sądzę? - ciągnął nie czekając na odpowiedź. - Jest dla ciebie ważna. Śmierciożerca nie może mieć uczuć, bo nie wytrzymałby psychicznie. Odpuść.
William skamieniał. Zupełnie się nie spodziewał odmowy. Nie ze strony największego z czarnoksiężników. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Spojrzał na Czarnego Pana i pomyślał, że to przez jego durną siostrę nie może być jednym z NICH...
– Żałuj – syknął i spuścił się klapą w dół. Wraz z trzaskiem zamykanej podłogi w pokoju zapanowała ciemność.

***

Hermiona wraz z tłumem innych uczniów weszła do sali Transmutacji. Usiadła w ławce w przedostatnim rzędzie i wyjęła podręcznik. Spojrzała do kieszeni szaty, lecz nie było tam jej różdżki. Oczy dziewczyny rozszerzyły się w szoku. Była pewna, że ją brała z dormitorium... Nie mogła jej zgubić, nie mogła... Wtem spojrzała w górę i napotkała wzrok Harry'ego. Speszony chłopak odwrócił wzrok, zajmując się rozmową z Ronem. Rozejrzała się po klasie i dostrzegła swoją różdżkę w rękach Heks. Wkurzona wstała, kierując swe kroki w stronę znienawidzonej dziewczyny. Ta zauważyła już Hermionę. Uśmiechnęła się szyderczo i zakręciła patykiem w palcach. W brązowowłosej zawrzało. Co ona sobie wyobraża? Ale postanowiła być spokojna.
– Heks, oddasz mi moją różdżkę? – zapytała grzecznie.
– A co mi za to dasz? – odpowiedziała pytaniem. – Znalazłam ją.
Hermiona poczuła, jakby ktoś oblał ją zimną wodą. Jak można być aż tak bezczelnym?
– Oddawaj ją, dobrze wiem, że mi ukradłaś różdżkę – syknęła. Wszyscy uczniowie patrzyli teraz w ich stronę.
– Masz dowody? – zapytała, a na widok wściekłej miny Hermiony, uśmiechnęła się z samozadowoleniem. – Tak myślałam. I co teraz zrobisz?
– Bierz te łapy z mojej różdżki! – Hermiona nie wiedziała dlaczego, ale czuła do tej dziewczyny szczególną niechęć. Nie mogła przeboleć, że teraz to tamta triumfowała. Heks podniosła się ze swojego miejsca. Była trochę wyższa od Hermiony, przez co poczuła się jeszcze pewniej. Czerpała niesamowitą korzyść z patrzenia na bezsilność koleżanki.
– Nie tak ostro, siostro – warknęła, po czym dodała, szepcąc jej do ucha: – Nie chcemy, żeby przypadkiem ci się coś stało, prawda...?
Hermiona odsunęła się od niej na bezpieczną odległość. Heks nadal bawiła się jej różdżką, patrząc przy tym w oczy rywalki. Nagle, gdy Hermiona już chciała wyrwać jej magiczny patyk, ziemia zawirowała. Wszyscy patrzyli z przerażeniem, jak obie dziewczyny unoszą się w górę. Dookoła kłębiła się mlecznobiała mgła, nadając sytuacji potworny wyraz. Hermiona nie była zdolna do trzeźwego myślenia. Czuła tylko paraliżujący strach, nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Co to było? Wtem przed jej oczami zaczęły przelatywać obrazy z dzieciństwa. Dostaje pierwszego misia... Idzie do pierwszej klasy mugolskiej szkoły... Poznaje przyjaciół... Pierwsza kłótnia jej rodziców... Tata rzucający w nią wazonem... Policja, zabierająca rodziców na izbę wytrzeźwień... Tego było dla niej za dużo. Wszystkie wspomnienia, które chowała głęboko w swojej podświadomości, powróciły ze zdwojoną siłą. Po twarzy pociekły jej łzy. Miała ochotę zasnąć i nigdy się nie obudzić, byleby tylko nie oglądać tych strasznych chwil. Jej pierwszy chłopak, który zdradził ją z przyjaciółką... Jej mama, krzycząca w ekstazie, że nie chce jej znać... Krew na dywanie, a dookoła pełno opróżnionych butelek... Pani z opieki społecznej, próbująca zabrać ją do sierocińca... Hermiona nic nie widziała przez łzy. Nie mogła się opanować. Czuła się, jakby ktoś położył ją w kupce rozżarzonego węgla, karząc przeżywać jeszcze raz całe jej beznadziejne dzieciństwo. Nagle wszystko ustało. Mgła zniknęła, a dziewczyny spadły na podłogę. Heks od razu wstała i otrzepała szatę. Jedyną oznaką, że coś się działo, był jej przerażony wzrok. Złapała za swoje rzeczy i wyszła szybkim krokiem z klasy. Harry i Ron od razy za nią wyszli. Wciąż nie mogli wybaczyć Hermionie sytuacji z pociągu. Dziewczyna natomiast, w przeciwieństwie do Heks, nie mogła podnieść się z podłogi. Łzy zalewały jej całą szatę. Wyglądała, jakby w ciągu tej jednej minuty, przeżyła więcej niż ktokolwiek z innych uczniów w ciągu swojego życia. Nikt nie śmiał podejść i pomóc jej.
Do klasy weszła profesor McGonagall. Widok, jaki zastała, przyprawił ją o palpitację serca. Co prawda, po incydencie w Wielkiej Sali, niezbyt lubiła Hermionę, ale to jej uczennica! Od razu podbiegła do małego tłumku. Spojrzała po zebranych. Dziwiła się, że żaden z nich nie pomógł pannie Granger. Przecież miała wielu znajomych... Podeszła do niej powolnym krokiem i uklękła. Odciągnęła ręce dziewczyny od głowy i aż się przeraziła. Cała jej twarz okryta była słonymi łzami i smugami rozmazanego makijażu.
– Hermiono... Cicho, spokojnie... Hermiono... – McGonagall głaskała Hermionę po włosach. – Ci, już dobrze, spokojnie...
Uczniowie stali z rozdziawionymi ustami. Byli jeszcze w szoku, po tej mgle, po tej akcji... Nie wiedzieli, co czuła dziewczyna. A ona zdawała się znajdować w innym świecie. Cały czas miała przed oczami smutne sceny z dzieciństwa... A to alkohol, a to kłótnia, a nawet zdrada mugolskich przyjaciół... Widziała przez łzy profesorkę, próbującą ją uspokoić, lecz to było takie odległe...Nagle zachłysnęła się powietrzem. Poczuła, że wraca do klasy. Jakby gdzieś była...
– Hermiono? – zapytała wystraszona Minerwa. – Hermiono?!
Nikt nie wiedział, co się dzieje. "O co w tym wszystkim chodzi?..." – to pytanie krążyło po głowach wszystkich znajdujących się w klasie oprócz Hermiony i... Draco Malfoya. Był zupełnie nieprzejęty całą zaistniałą sytuacją. Stał w małym kręgu, utworzonym przez inne osoby, tylko dlatego, bo Blaise go tam zaciągnął. Co go obchodziła ta szlama...? Z zamyśleń wyrwał go przenikliwy głos pani profesor:
– Zabini, po pielęgniarkę! Już!
Jego przyjaciel wyrwał się z kółka i popędził do Skrzydła Szpitalnego.
– Hermiono, Hermiono... Co się dzieje? Hermiono?... – McGonagall wyraźnie panikowała. Jak dla Dracona, przesadzała. Boże, szlama coś tam zobaczyła strasznego, pewnie jak zginął jej kotek, a ona już wielkie sceny odstawia. No bo, jakie problemy może mieć Panna–Wszystko–Wiem–Najlepiej? Przecież na wszystko zna odpowiedź, nie mogłaby mieć kłopotów. Draco parsknął szyderczo, co przyciągnęło pytające spojrzenia innych Ślizgonów i oburzone Gryfonów. Sam nie wiedział dlaczego, ale po prostu wyszedł z sali. Nie mógł patrzeć na to, jak Granger robi z siebie ofiarę. Chociaż ciekawiło go, czemu nikt z pożal się Boże Gryfonów, albo chociaż z ciotowatych Puchonów, czy głupich Krukonów jej nie pomógł. Szedł ciemnym i pustym korytarzem – w końcu trwały lekcje. W pewnym momencie minął go Blaise z panią Pomfrey, biegnący szybko do klasy. Zabini nawet go nie zauważył. Malfoy zastanowił się, kiedy jemu przyjacielowi zaczęło zależeć na czyimś życiu. Przecież zawsze to był zimny drań, tak jak on. Czyżby ukrywał przed nim swoją drugą naturę?... Dracon nie mógł w to uwierzyć. I nie chciał.

***

Pielęgniarka podbiegła do dziewczyny, nadal leżącej na ziemi. Nie dało się jej podnieść, po prostu nie dało. Odchyliła jej głowę do tyłu i wlała do ust Eliksir Uspokajający. Wtem zaczęło dziać się coś dziwnego. Hermiona wstała i zaczęła kręcić się w kółko coraz szybciej i szybciej... McGonagall i Pomfrey próbowały ją zatrzymać, ale dziewczyna jakby przenikała przez ich dłonie. Dopiero, gdy Zabini rzucił się na nią i przygniótł do podłogi za nadgarstki, przestała. Jej ciało zrobiło się bezwładne i sflaczałe. Nikt nie wiedział, co się dzieje. Pielęgniarka zaczęła panikować. Spojrzała jeszcze raz na eliksir i z przerażeniem przeczytała, że to trucizna. Natychmiast podbiegła do Hermiony i ponownie wlała jej jakąś ciecz do buzi. Tym razem antidotum.
– Patil, biegnij po dyrektora! Hasło to Cytrynowy Sorbet! – wrzasnęła spanikowana. – Zabini, ty najszybciej, jak się da przetransportuj ją do Skrzydła!
Zszokowany Blaise puścił dziewczynę i porwał ją w ramiona. Po raz drugi tego dnia wybiegł przez drzwi od sali. Pomfrey nie straciła jednak zimnej krwi i w ekspresowym tempie wysłała patronusa w kształcie zająca do Szpitala św. Munga, z prośbą o błyskawiczne przybycie paru uzdrowicieli do zamku. Spojrzała po raz ostatni na Minerwę i resztę uczniów, po czym wybiegła w ślad za Ślizgonem.
McGonagall oparła się ciężko o dębowe biurko. Przejechała wzrokiem po uczniach szóstego roku. Było ich całkiem sporo, ponieważ byli to uczniowie ze wszystkich domów, którzy zdali SUMa z Transmutacji przynajmniej na Powyżej Oczekiwań. Wśród nich nie dostrzegła jednak Pottera, Weasley'a i Malfoya... Chociaż nie, nie było też tej całej Heks... Jak je tam było... Ach tak! Stonehard. Nie podobała jej się ta dziewczyna. Źle patrzyło jej z ciemnych oczu. Już przy Ceremonii Przydziału postanowiła na nią uważać, co było o tyle trudniejsze, że Heks była wychowanką jej domu. Obserwowała ją w miarę możliwości i... dowiedziała się tyle, co nic. Minerwa westchnęła ciężko. Co tu się działo zanim ona przyszła?
– Czekam na wyjaśnienia – powiedziała stanowczym, acz ledwo wyczuwalnie drżącym głosem.
***

– Pani Pomfrey...? – zapytał niepewnie czarnowłosy chłopak o ciemnej karnacji. Gdy uzyskał w odpowiedzi słabe kiwnięcie głową, kontynuował: – Co... Co jej się stało...?
Szkolna pielęgniarka zakryła twarz rękami. Z jej gardła wydobył się cichy szloch.
– Och, chłopaku... Takiego ze świecą szukać. Pomimo, że jesteś z wrogiego domu, pozwoliłeś nadszarpnąć swoją opinię, niosąc ją tutaj...
Chłopak cierpliwie czekał, aż wreszcie odpowie na jego pytanie. Po chwili spędzonej na dumaniu, Poppy Pomfrey odezwała się:
– To moja wina. Pomyliłam eliksiry, chociaż byłam pewna, że biorę właściwy... Patrzyłam na nalepkę, było wyraźnie napisane: Eliksir Uspokajający. Chyba, że to ja, na stare lata, już niedowidzę... Och – załkała – ja głupia... Obiecaj mi, że gdy mnie stąd wyrzucą – nie próbuj się sprzeczać – zajmiesz się nią. To naprawdę delikatna i bardzo miła dziewczyna. Czasem w wolnych chwilach przychodziła do mnie podszkolić się eliksirów. Wiesz, chce zostać aurorem...
– Pani Pomfrey! Tam się coś chyba dzieje...
– Bardzo dobra dziewczyna, bardzo... A jaka pomocna... – Kobieta w ogóle nie zwracała uwagi na słowa chłopaka.
– Pani Pomfrey! – wykrzyknął zniecierpliwiony. Gdy pielęgniarka znów nie dała oznak, że go usłyszała, Zabini westchnął i wpadł na salę. Zobaczył, jak uzdrowiciele pochylają się nad dziewczyną i coś tam mamroczą. Podszedł bliżej i zobaczył, że dziewczyna leżała żywa, i się uśmiechała! Poczuł wielką ulgę w sercu. A zaraz się zastanowił: "Dlaczego ja się tak o nią martwiłem? O jakąś... szlamę?". Nie wiedział, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Wtedy, gdy zobaczył jak Hermiona płakała, poczuł, że musi jej pomóc. Jednak zrobił to dopiero, gdy McGonagall mu kazała... Było mu z tym bardzo źle.
– Za-Zabini...? – jęknęła Hermiona. Wyglądała strasznie. Miała mocno opuchnięte oczy, rozmazany makijaż, upiornie blade policzki... I jej oczy. Oczy jej się nie śmiały.
– Hermiono, ja... - zawahał się. Zaczął rozważać wszystkie "za" i
"przeciw".
– Blaise?...
Chłopak spojrzał na nią ze zdziwieniem. Po tych wszystkich latach, odezwała się do niego po imieniu... "Teraz albo nigdy" – pomyślał.
– Hermiono... ja… Chciałbym cię przeprosić. Wiem, że to za mało, po tym co ci zrobiłem, ale chcę, byś wiedziała, że żałuję każdej sekundy, w której wypowiedziałem w twoją stronę obraźliwe słowo. – wyszeptał chłopak.
Dziewczynie nagle przed oczami stanęło jedno wspomnienie:
„Mały, ciemnoskóry chłopiec bawił się na placu zabaw. Wyglądał na opuszczonego, nie uśmiechał się. Powolnymi ruchami przesypywał piasek przez palce jednej ręki, do drugiej. Niebo było ciemne; zasnuwały je szare chmury. Zbierało się na deszcz. A chłopak siedział i siedział… Wkrótce spadła pierwsza kropla wody. Za nią następna i następna, aż powstała ulewa. Wtedy chłopiec wstał z ziemi i przeszedł na huśtawki. Zdziwił się jednak, gdy zauważył na nich ciemnowłosą dziewczynkę ze spuszczoną głową. Podszedł do niej i poklepał w ramię. Dziewczynka spojrzała na jego wyciągniętą rękę. Nie uściskała jej.
– Czego tu szukasz? – warknęła.
Chłopiec przestraszył się. Ta jej wrogość i agresja… Odsunął się parę kroków w tył.
– Ja… Ty płakałaś, a ja chciałem pomóc – odparł jakby błagalnie. Wyraz twarzy dziewczynki złagodniał. Wyciągnęła swoją małą dłoń w jego stronę. Chłopak przyjął ją z ulgą. Usiadł na drugiej huśtawce i przyjrzał się towarzyszce. Była bardzo ładna. Miała długie, brązowe włosy, brązowe oczy, teraz zasmucone i małe usta. Nawet pomimo tego, że była cała mokra, miała w sobie jakiś urok. Deszcz mieszał się z łzami, tworząc na jej twarzy dziwną plątaninę wód.
– Co się stało? – zapytał chłopak, łapiąc ją za rękę. Odpowiedziała mu jedynie smutnym spojrzeniem. – Hej, co się stało?
– No bo… Moi rodzice…
I tak zaczęła się wieloletnia przyjaźń dwójki nieznajomych. Chłopiec to Blaise, a dziewczynka to Hermiona.”

Wtem nasunęło się jeszcze inne wspomnienie, smutniejsze:

„– Blaise! Blaise! – darła się brązowowłosa dziewczyna, biegnąc przez ciemne korytarze Hogwartu. – Blaise!
Ciemnoskóry chłopak w zielonej szacie zatrzymał się. Poczekał aż Hermiona do niego dobiegnie.
– Blaise… – zaczęła zdyszana. – Mam wrażenie, że mnie unikasz.
Chłopak spojrzał na nią badawczo, po czym rozejrzał się nerwowo dookoła. Akurat nikt nie przechodził; trwały lekcje. Złapał dziewczynę za ramiona i potrząsnął lekko. Wyglądała na zszokowaną. Jej włosy pozostawione były w nieładzie, a oczy wystraszone. Na jej pomiętej szacie widać było naszywkę z nazwiskiem i plakietkę: „1 rok”.
– Hermiono… Nie możemy się spotykać. – powiedział zimnym głosem.
– Ale… – zająknęła się. – Ale dlaczego?...
Blaise puścił ją i wskazał na swoją szatę.
– Jestem Ślizgonem. A ty – tym razem pokazał palcem na jej ubranie – Gryfonką.
– Ale Diable! – wykrzyknęła smutno dziewczyna. Co z tego?
– Posłuchaj! – warknął zniecierpliwiony chłopak. – Ja jestem czystej krwi! Nie mogę… Nie chcę się zadawać z takimi… takimi jak ty!
Dziewczyna zsunęła się po ścianie i zaczęła szlochać. Jej najlepszy przyjaciel zostawił ją, bo była szlamą. Odszedł. I nigdy nie wrócił.”
 – Blaise, ja…  – zawahała się dziewczyna, patrząc w oczy przyjaciela.
***
I jest! Tak długo nie pisana notka… Powstała. Jeśli są jakieś błędy – przepraszam, ale miałam nacisk czasowy, a już nie kontaktuję (za późna pora). Obiecuję, że kiedy tylko wrócę z trzydniowej wycieczki do Krakowa – sprawdzę błędy.
Dedyk dla Finite! – za jej nacisk czasowy i zgodzenie się zostania moją mężo-żoną. Zapraszam na jej blogi: www.women-of-holmes.blogspot.com i www.wojna-zartow.blogspot.com
Pozdrawiam bardzo serdecznie i mam małe pytanie: czy ktoś z Was mieszka w Krakowie? ;>