– Blaise, ja… – zawahała się dziewczyna, patrząc w
oczy przyjaciela. Ujrzała w nich nagły błysk strachu. Nie wiedziała, co
powiedzieć. To działo się tak szybko… Nie chciała go zranić, a jednocześnie też
nie uśmiechało jej się dawać mu nadziei. – Muszę pomyśleć.
Blaise stał chwilę bez ruchu. Jego twarz nie wyrażała
żadnych uczuć. Jednak we wnętrzu chłopaka, dokładniej w sercu, kłębiło się ich
masę. Zależało mu na tej dziewczynie, odkrył to ponownie. Wcześniej wydawało mu
się, że przez jej krew jest gorsza, że w Hogwarcie już nie może się z nią
zadawać. Teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił… Ona nigdy się nie zmieniła.
Cały czas była cudowną, małą i wrażliwą dziewczynką, jak wtedy na placu zabaw,
gdy ją poznał. Doszło do niego, jak bardzo musiał ją zranić, zrywając
wieloletnią, piękną przyjaźń. Została w szkole sama, dopiero później trzymała
się z Potterem i Weasley’em. Teraz, kiedy to sobie uświadomił, chciał naprawić
swoje błędy. I zamierzał tego dokonać.
Hermiona nie miała pojęcia, co zrobić. Przez wszystkie
lata tęskniła za przyjacielem z dzieciństwa, ale przyzwyczaiła się. Czy się
bała? Może jedynie tego, że znów ją zawiedzie. Że znowu odejdzie… Przewróciła
się na łóżku szpitalnym przodem do białej ściany.
– Idź już, proszę – powiedziała łamiącym się głosem.
Chłopak popatrzył na nią ze smutkiem, po czym wyszedł.
Na korytarzu spotkał panią Pomfrey, cały czas siedzącą
w tej samej pozycji i mamroczącą coś pod nosem. Machnął tylko ręką, idąc przed
siebie. Chciał być sam, potrzebował sporządzić jakiś plan, coś, co mu pomoże
odzyskać Hermionę. Gdy dotarł nad jezioro, zobaczył tam swojego kumpla.
Podszedł do niego, po drodze zbierając płaskie kamienie i stanął obok Dracona.
Rzucił pierwszy kamień na spokojną taflę jeziora, robiąc kaczkę.
– Od kiedy tak ci na niej zależy, co? – zapytał ze
słabo ukrywaną złością Draco. Nie spojrzał na przyjaciela, nie chciał go
widzieć. Zabini milczał. Nie miał ochoty spowiadać się Malfoyowi, wiedział, że
ten by go nie zrozumiał. Był zbyt przesiąknięty arystokracją.
– Pytam, kiedy zacząłeś się nią przejmować! – podniósł
głos. Draco nie cierpiał, kiedy ktoś go ignorował. Tym razem Blaise zareagował.
Wyrzucił wszystkie kamienie do wody i szarpnął zdezorientowanego blondyna za
ramię. Był wściekły, a Draco nie wiedział dlaczego. Przerażało go to.
– Słuchaj! Nie wiesz nic o mojej przeszłości, nawet
się tym nie interesowałeś! – krzyczał Diabeł. – Więc jeśli masz zamiar prawić
mi jakieś morały, to sobie odpuść i daj mi święty spokój!
Odszedł z powrotem do zamku. Draco zapatrzył się w
dal, na niknące we mgle krajobrazy szkockich gór. Nie miał pojęcia, o co
chodziło jego przyjacielowi, ale wiedział, że miał on rację. Niezbyt się nim
interesował, to on, Dracon Malfoy, był na pierwszym miejscu. Nagle do niego
doszło, że nie zasługuje na Blaise’a. Zabini wytrzymał przy nim tyle lat,
dostosowując się do jego przyzwyczajeń i charakteru.
Podniósł jeden z kamieni, wyrzuconych przez wzburzone
jezioro na brzeg. Przyjrzał mu się dokładniej. Nagle podniósł swój wzrok na
okna Wieży Astronomicznej i olśniło go. Już wiedział, że musi zawalczyć. Nie
chciał stracić jedynej lojalnej mu osoby. Usiadł powoli obok przybrzeżnej kępki
trawy, cały czas myśląc o swoim postanowieniu.
***
William pochylał się nad przezroczystą cieczą w
szklanej misie. Wirowały w niej rozmyte obrazy, tworząc różne sceny. Chłopak
trącił różdżką jedno wspomnienie. Obraz na nim zastygł, przedstawiając twarz
młodej dziewczyny. William uchwycił końcem magicznego patyka niebieską nić
wspomnienia i włożył ją sobie do głowy. Już wiedział, jak wygląda jego siostra.
Teraz musi tylko ją znaleźć.
Wyprostował się gwałtownie. Zamyślił się, wykonując
swój tik – pocieranie kącika ust. Sięgnął po torbę podróżną i przygotowane
wcześniej ubrania. Był pewien, że musi wyruszyć już teraz. Przeszedł do kuchni
po prowiant i małą apteczkę. Gdy spakował ostatnią butelkę zbawiennego płynu –
wody – wyszedł do przedpokoju małego mieszkania. Po raz ostatni spojrzał na
swoją kwaterę. Wyglądała dość przygnębiająco: ciemne ściany z wieloma
widocznymi zadrapaniami, podłoga nie wyłożona żadnymi panelami, meble
przypalone najprawdopodobniej od dawnego pożaru, a okna przysłonięte ciężkimi
kotarami. Było mu ciężko, że opuszczał to miejsce. Pomimo jego niejakiej
obskurności, przywiązał się do niego.
– No to jadę – westchnął cicho pod nosem, zamykając
podniszczone drzwi na klucz. Zszedł po schodach na dół. Na niższych piętrach
zatrzymywali go magiczni sąsiedzi, aby życzyć mu powodzenia; plotka o jego
wyjeździe w celu odnalezienia siostry widocznie się już rozprzestrzeniła. Gdy
wyszedł wreszcie na zewnątrz, uderzył w niego zimny podmuch wiatru. Choć był
dopiero wrzesień, to na północy kraju panowała dość mroźna atmosfera. Niektóre
okna czy dachy tych mugolskich wynalazków, samochodów, były oszronione. Śnieg
co prawda nie spadł, ale powietrze było zdecydowanie zimowe. Jedyne, co w
takiej pogodzie nadawało się do uznania, to krajobrazy. Chłopakowi szczególnie
przypadł do gustu jeden, który można ujrzeć było z wysokiego pagórka niedaleko
za miastem. Białe szczyty gór okryte kłębiastymi chmurami, a w dole
rozciągające się po horyzoncie błyszczące, srebrzyste jezioro. Lubił zapatrywać
się w ten widok i myśleć. To wyzwalało jego wewnętrzny charakter. Przy innych
ludziach musiał udawać szczęśliwego realistę. Dopiero na samotności lub przy
osobach jego pokroju mógł być sobą. Przy śmierciożercach.
– Taxi! – zawołał, machając ręką na żółte auto.
Zatrzymało się, a on wpakował swój bagaż na tylne siedzenie.
– Bierze pan też dłuższe trasy?
Kierowca spojrzał na Williama spod przymrużonych
powiek. W myślach kalkulował, czy to by mu się opłacało.
– Zależy dokąd – warknął w końcu. Nie był zbytnio
zainteresowany tą podróżą. Chłopak wyglądał na podejrzanego.
– Do Londynu – odpowiedział beztrosko William, jakby
mówił o przejażdżce na drugi koniec miasta. Taksówkarz zamarł. O czym on
bredzi? Stąd do stolicy Anglii jest jakieś czterysta mil!
– Bez urazy, ale czy pan oszalał? Taksówki nie
przemierzają takich odległości!
William wyciągnął różdżkę i przystawił ją mężczyźnie
do gardła. Kierowca myślał, że to nóż, a chłopak jest zdesperowanym narkomanem.
Ze strachu ścisnął mu się żołądek, a bicie serca zwiększyło swoją prędkość.
– To jedzie pan, czy nie? – syknął do ucha
przerażonego mężczyzny, który gorliwie pokiwał głową, nie będąc w stanie się
odezwać. William opuścił różdżkę, uśmiechając się z satysfakcją, i rozłożył się
wygodnie na siedzeniu.
– No to do przodu! – zawołał.
***
Hermiona leżała, wpatrując się przed siebie. Nie
wiedziała, co ma robić. Z jednej strony pragnęła wybaczyć Blaise’owi, znów
poczuć, że ma prawdziwego przyjaciela od serca, ale z drugiej… Bała się, że
znowu ją zrani. W dodatku przyjaźni się z Malfoyem, co na pewno nie jest dla
niej dobre.
– Eh… – westchnęła cichutko. Dlaczego to musi być
takie skomplikowane?
Nagle do Skrzydła Szpitalnego wparował dyrektor. Nie
zatrzymał się przy jej łóżku, ale pogodnym spojrzeniem ciepłych oczu sprawił,
że w dziewczynie wzrosła nadzieja. Wszedł szybkim krokiem do kantorka pani
Pomfrey. Hermiona nie wiedziała, co tam robił, ale po chwili zobaczyła go,
niosącego biały fartuch i tacę z eliksirami.
– Panie profesorze… – zaczęła, lecz nie dane było jej
dokończyć.
– Proszę nie
pytać, panno Granger – powiedział, a na widok jej zdziwionej miny, dodał: –
Powszechnie mówi się, że kto pyta, ten nie błądzi. Jednak w tym momencie pani
nie może wstawać z posłania, a więc nie zgubi się pani. Radzę w takim razie nie
pytać.
Dumbledore wyszedł, a Hermiona siedziała na łóżku z
otwartymi ustami i rozszerzonymi źrenicami. Coraz mniej rozumiała tego
człowieka. Pokręciła głową z politowaniem i zajęła się lekturą wspaniałej
czarodziejskiej książki o wdzięcznym tytule „Ona i On”.
***
Ron siedział przed kominkiem w pokoju wspólnym
Gryffindoru. Co chwilę jego umysł nawiedzały straszne sceny z udziałem jego i
Hermiony. Po bladym policzku chłopaka spłynęła mała, ledwie zauważalna łza.
Zawierała w sobie tyle bólu, tyle cierpienia… Kochał Hermionę. Kochał ją od
pierwszej klasy, a wyzwanie jej w pamiętny dzień, kiedy zaatakował ją troll,
było próbą odwrócenia myśli od jej skromnej osoby. Wiele by dał, by być z
Hermioną, jednak chyba naprawdę do niczego się nadawał, skoro wolała nawet
Malfoya… Co prawda Ron nie wierzył, żeby akcja w pociągu z udziałem dwóch
znienawidzonych przez siebie ludzi mogła być czymś więcej, ale… Gdy teraz tak
sięgał pamięcią do zmierzchłych czasów, nie umiał znaleźć obrazu, w którym
Hermiona w ogóle by go przytulała. Kolejna blada łza spłynęła po jego obliczu.
Nie mógł mieć dziewczyny, którą kochał. Powód był dziecinnie prosty, a jednak
jaki rozległy. Nie kochała go. To raniło chłopaka najbardziej. Miłość jego
życia, będąca praktycznie na wyciągnięcie ręki, nie chciała go. Teraz pojawiła
się jeszcze Heks… Ron miał nadzieję, że dziewczyna pomoże mu z tą całą
zagmatwaną sytuacją odnośnie Hermiony. Widział w Heks przywódczynię, kobietę
nagminnie łaknącą sukcesu i władzy. Imponowało mu to, choć sam nie wiedział
dlaczego. Po kilki dniach zastanawiania się na wakacjach, nigdy do tego nie
powrócił.
Westchnął ciężko, rozprostowując kości. Przeciągnął
się leniwie, a opuszkami palców starł niewidoczne ślady po słonych łzach.
Wyjrzał przez okno i zobaczył za nim dość wielu uczniów; widocznie lekcje się
skończyły. Nagle w szybę zastukała sowa. Ron podszedł i uchylił okiennice,
pozwalając ptakowi wlecieć do środka i zrzucić paczkę z listem na stół. Chłopak
chwycił przesyłkę i dając sowie jedno z ciastek, pozostawionych przez
nieuważnych uczniów, poszedł do dormitorium. Rozerwał kopertę pospiesznie,
ponieważ był ciekaw jej zawartości. Wypadł z niej zażółcony ze starości
pergamin. Ron rozwinął go i przeczytał:
„Ronaldzie Weasley!
Jak dowiedziałem się z pewnych źródeł, jesteś…
„zakochany” w Hermionie Granger. Uważaj jednak, bo z Twojego najbliższego
otoczenia ktoś spiskuje przeciwko Tobie. Dopóki go nie unicestwisz, nie
będziesz z Granger. Po co zwlekać? Nie wiem dokładnie, co to za osoba, ale
jestem pewien, że ktoś taki jak Ty, musi sobie poradzić.
Przyjaciel”
***
– Korneliuszu, tak nie może być! – zawołała
zdesperowana Dolores Umbridge. Jej skrzeczący głos roznosił się echem po
ponurym korytarzu Ministerstwa Magii. Idący przed nią szybko człowiek odwrócił
się nagle, tak że mało brakowało, aby na niego wpadła. Jego twarz oszpecona
wieloma zmarszczkami wygięła się w grymasie zniecierpliwienia.
– Dolores, dobrze wiesz, że nie mogę już nic zrobić –
rzekł zmęczonym tonem. Różowe usta byłego Inkwizytora Hogwartu otwarły się w
wyrazie oburzenia.
– Mówiłam ci mnóstwo razy! – krzyknęła, po czym dodała
ciszej, łapiąc go za ramię: – Namów chłopaka.
Korneliusz wyszarpnął rękę z uścisku jej równie
różowych co usta, szponów.
– Sama wiesz, że próbowałem – syknął. – Teraz rządzi
tu Rufus. Ja nie mam nic do gadania.
Oboje zamyślili się głęboko, nie zauważając nagłego
przyjścia obecnego Ministra Magii. Rufus stając obok nich, zdołał dostrzec
nerwowe mruganie powieki Dolores i bawienie się cytrynowo zielonym melonikiem
przez Korneliusza, zanim te tiki zostały zastąpione przywitaniem go. Widocznie
coś spiskowali. Wbrew opinii dawnego Ministra, Scrimegour był człowiekiem
bardzo bystrym i dokładnym. Potrafił dostrzec każdy najmniejszy detal, nawet,
jeśli nie miał on dla innych zbytniego znaczenia. W młodości, gdy nie wiedział
jeszcze o swoich czarodziejskich mocach, chciał zostać detektywem. Całe
dzieciństwo przygotowywał się do tego zawodu pod czujnym okiem wujka, a że był
człowiekiem ambitnym i pracowitym, szło mu całkiem nieźle.
– Witamy, pani Ministrze – rzekła Umbridge, z
niepowodzeniem starając się ukryć ironię. Rufus spojrzał na nią lekko zamglonym
wzrokiem. Słysząc jednak niegrzeczne chrząknięcie pracownicy Ministerstwa,
oprzytomniał.
– Tak, tak, witam – odpowiedział, próbując okazać choć
trochę zmieszania. Przeniósł wzrok na Korneliusza Knota.
– Knot, czy nie powinieneś być już poza Ministerstwem?
– zapytał z kpiną, wyraźnie sobie z niego drwiąc. Korneliusz nie poprzestał
bawić się melonikiem.
– Bo widzisz, Rufusie… – zająknął się lekko, a na jego
twarzy ukazał się delikatny rumieniec wstydu. – Nie mógłbyś zapewnić mi
jakiejś… dodatkowej ochrony? Znaczy, bo wiesz, nie chciałbym natknąć się na
paru… mniej cywilizowanych ludzi.
Rufus parsknął szyderczym śmiechem.
– Knot, czy ty naprawdę myślisz, że ktoś wyszedłby na
ulicę w tych czasach tylko po to, żeby cię zaatakować?
Policzki Korneliusza Knota zalał jeszcze większy
rumieniec zażenowania. Spuścił głową, przestając na chwilę machać kapeluszem.
– Ale jeśli tak bardzo nalegasz… – powiedział
Scrimegour, przedłużając wypowiedź z wyniosłym wyrazem twarzy. – Mogę
wypożyczyć ci aurora na pół godziny.
Potoczył jeszcze wzrokiem po korytarzu, jakby
chciał powiedzieć: „Nietaktownie jest stać na środku korytarza i spiskować”.
Odwrócił się, zamiatając podłogę połami ministerskich szat i odszedł do swojego
gabinetu.
Milcząca do tej pory Dolores również postanowiła się zbierać.
Przecież musiała pracować, a że była osobą wręcz obsesyjnie wykonującą zadane
jej polecenia, chciała wykonać wszystko perfekcyjnie. Mruknęła parę słów
pożegnania do upokorzonego Korneliusza, a na odchodne rzuciła:
– Słodko wyglądasz w tych różowiutkich rumieńcach – i
chichocząc niczym mała dziewczynka, żabim krokiem poczłapała do piętra swojego
Departamentu. Korneliusz zakrył twarz melonikiem. Był strasznie zawstydzony.
Idąc blisko ścian i unikając ludzi, dotarł do wyjścia
z Ministerstwa. Czekał na niego już jeden auror, niezbyt przyjaźnie nastawiony.
– Chodźmy – rzekł grobowym głosem John Dawlish,
popychając byłego Ministra do przodu.
– Ej, Dawlish, nie pozwalaj sobie za wiele! –
wykrzyknął wzburzony Knot. – Byłeś moim osobistym ochroniarzem, trochę
szacunku!
Auror, nie zwracając uwagi na słowa zwierzchnika,
wepchnął go do powoli zamykającej się windy.
***
Harry Potter maszerował samotnie przez obecnie
opuszczone korytarz Hogwartu. Jego głowę zaprzątały myśli związane z dzisiejszą
Transmutacją. Pomimo usilnych starań, nie zdołał sobie przypomnieć niczego
podejrzanego, zanim TO się stało… Niestety będzie musiał rozczarować profesor
McGonagall, która kazała im pozbierać wszelkie informacje na temat zdarzenia.
Harry wyglądał przez mijane okna na błonia. Krajobraz
migał mu przed oczami, więc nie zatrzymywał na niczym wzroku. Jednak nagle
obraz jakby spowolnił. Dostrzegł platynową czuprynę Malfoya, siedzącego nad
jeziorem. Wtem jego umysł zalały urywki zdań: „On jest śmierciożercą. Na
miejsce swojego ojca.”, „To była lewa ręka. On ma na niej Mroczny Znak.”
No tak! Przecież Malfoy MUSIAŁ być śmierciożercą. A teraz jest sposobna
sytuacja, by to sprawdzić. Taka okazja więcej może się nie powtórzyć.
Zbiegając po marmurowych stopniach na najniższe
piętro, potknął się o kawałek szmatki podrzuconej mu pod nogi przez Irytka.
– AUU! – wrzasnął na całe gardło, w myślach
przeklinając poltergeista. Sturlał się po schodach na sam dół, wlepiając wzrok
w sufit. Po chwili wstał i rozejrzał się dookoła. Wtedy naszła go myśl, że Sala
Wejściowa jest całkiem ładna. Była dość duża, ale za to bardzo wysoka;
sklepienie ginęło w mroku wysokości. Płonące całą dobę pochodnie nadawały
pomieszczeniu czerwonawy blask. Po lewej stronie wielkich wrót wejściowych
znajdowały się mosiężne drzwi do Wielkiej Sali, a po prawej – cztery klepsydry
ze szlachetnymi rubinami, informującymi, ile punktów ma jaki dom. Powstawała
wokół nich intrygująca poświata, zmieszana z głównych kolorów domów. Po drugiej
stronie, w kamiennej posadzce, widniały korytarze do zamkowych lochów i kuchni.
Harry, podziwiając konstrukcję pomieszczenia, nie
zauważył, kiedy na dworze nastał zmrok. Z zachwytu wyrwało go dopiero
skrzypienie otwieranych wrót wejściowych. Spanikował, obawiając się, że może to
być któryś z nauczycieli, co gorsza – Snape. Dlatego poczuł, jak kamień spadł
mu z serca, gdy ujrzał błysk białych włosów Malfoya. Znów poczuł się
przepełniony po brzegi Felix Felicis.
Wyszedł z kąta, zachowując ostrożność i ciszę.
Szarpnął Malfoya za ramię, chcąc go nastraszyć, lecz ten nie dał się zaskoczyć.
– Potter… Myślałeś, że cię nie zauważę? – zapytał
sarkastycznie Draco. Złapał Harry’ego za rękę i wykręcił do tyłu. Chłopak pod
wpływem bólu zgiął się w pół. Poczuł, jakby Malfoy własnoręcznie połamał mu
wszystkie kości w ręce!
– Ja wiem… – zaczął Harry lekko szaleńczym tonem. –
Wiem, wiem, że jesteś… ŚMIERCIOŻERCĄ!
Malfoy puścił jego rękę i walnął go z pięści w nos.
Patrzył na Wybrańca z wyraźnym gniewem w oczach. To już nie były żarty.
– Jak śmiesz, Potter?! – wykrzyczał, po chwili
milknąc, kiedy uświadomił sobie, że cisza nocna już dawno obowiązuje. – Nawet
nie wiesz, o czym mówisz!
Kopnął go w brzuch. Harry stęknął z bólu i upadł na
brudną posadzkę. Malfoy zaczął okrążać leżącego dookoła, uśmiechając się
szyderczo.
– Nie masz żadnych dowodów ani nawet podstaw.
Nagle Harry coś sobie uświadomił. Przecież wtedy na
wakacjach…
– Mam! – powiedział donośnie, wyraźnie ucieszony. – A
właśnie, że mam!
Malfoy zatrzymał się. Harry’emu wydawało się, że
dostrzegł na twarzy wroga cień lęku, ale równie dobrze mogło to być spowodowane
rzucającym cienie światłem pochodni.
– Nie obchodzą mnie twoje nieprzemyślane urojenia,
Potter – warknął zniecierpliwiony Ślizgon. Popatrzył na klepsydry domów.
Slytherin prowadził nad innymi domami znaczną liczbą punktów.
– I jak, Potter? Jak to jest zawsze przegrywać, co,
Gryfonie od siedmiu boleści? – kpił. Poniżanie innych sprawiało mu niemałą
przyjemność. Obrócił się twarzą do kwiczącego z bólu Harry’ego. Jego wargi
wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia i pogardy. – Strzeż się.
Odchodząc niby przypadkiem zgniótł butem okulary w
drucianych oprawkach Harry’ego Pottera. Będąc na początku korytarza
prowadzącego do lochów, spojrzał na słynnego „bohatera”. Po raz kolejny poczuł
się zwycięzcą.
***
Ciemnowłosa kobieta kreśliła coś szybko na pożółkłych
stronach dziennika. Na jej twarzy co chwilę pojawiał się grymas bólu i
cierpienia. Mężczyzna, obserwujący ją z drugiej strony obszernego pokoju, w którym
się znajdowała, nie mógł znieść tego widoku. To nie tak miało wyglądać…
– Laryso – zaczął, podchodząc do niej powoli, a
kobieta uniosła głowę znad zeszytu na znak, że słyszy – tak nie może być!
Dobrze wiesz, że to, co robisz, jest złe.
Kobieta nazwana Larysą prychnęła cicho pod nosem, ale
udzieliła swoją uwagę słowom mężczyzny.
– Ona się musi sama dowiedzieć. Zresztą – dodał i
pochylił się nad kobietą, i wyjął jej z ręki zamoczone w atramencie piór – co
ty tam wypisujesz tyle czasu?
Larysa momentalnie zakryła zapisane strony dzienniku
swoimi bladymi dłońmi i zacisnęła usta w wyrazie lekkiej dezorientacji albo
oburzenia. Mężczyzna parsknął i odchylił się do tyłu.
– Fredro, przestań. Wcale ci na niej nie zależy, tylko
udajesz… – zaczęła kobieta dość przemądrzałym tonem, zadzierając nos wysoko do
góry. Fredro wykorzystał tą okazję i podniósł Larysę z krzesła, tym samym
odsłaniając zapisane stronice. Larysa wierzgała się na jego ramionach niczym
małe dziecko, jednocześnie mocno krzycząc.
Fredro z każdą linijką przeczytanego tekstu coraz
bardziej bladł. Na jego twarzy można było doszukać się cieniu przerażenia, w
oczach bezradności. Wiedział, że nie da rady wybić jej z głowy takich durnych
pomysłów. I dlatego postanowił działać, dopóki nie wydarzyło się nic większego.
Nie robił tego dla córki, o nie, ona go nie interesowała. Jednak syn, to co
innego, a że był przywiązany do swojej siostry…
Odstawił Larysę bezpiecznie na posadzkę, a sam
skierował swoje kroki do tajemniczego gabinetu na końcu korytarza. Nikt oprócz
niego nigdy nie był w środku…
Wszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na środku
gabinetu stało wielkie dębowe biurko, a przy ścianach dominowały regały z
dziwnie wyglądającymi księgami i ingrediencjami do eliksirów. Po podłodze walały
się kartonowe pudła po najnowszych przesyłkach. Posadzka wykonana z szarego
kamienia idealnie komponowała się z przykrytymi czerwoną cegłówką ścianami.
Sufit upstrzony był milionami gwiazd; oddawał nocne, bezchmurne niebo.
Fredro podszedł do regału naprzeciwko drzwi i wyjął z
niego starą, podniszczoną księgę w zielonkawej okładce. Przekartkował ją na
zaznaczoną wcześniej stronę i wyjął z pod blatu biurka mosiężny kociołek. Nalał
do niego wody i ustawił na gaz. Zaczął po kolei dosypywać składniki. Już wiedział,
co powinien zrobić…
Nagle w jego umyśle zaczęła formować się scena z
udziałem jego córki i Czarnego Pana. Że też wcześniej o tym nie pomyślał…
Sięgnął po czarodziejski nadajnik, schowany w dolnej szafeczce, i wystukał na
klawiszach numer różdżki swojego przywódcy.
– Panie? – zapytał, siląc się na spokój; nie mógł
zdradzać swojego podenerwowania całą sprawą. Z prymitywnego różdżko-podobnego
telefonu czarodziejów rozległ się zimny jak lód głos Voldemorta:
– Kto śmie zakłócać mój czas prywatny?
Fredro Salvalez nie zląkł się. Był przyzwyczajony do,
może się wydawać, dziwnych pobudek Czarnego Pana, a co więcej, nie
przeszkadzało mu to.
– To ja, Panie, Fredro Salvalez – oznajmił opanowanym
tonem. – Odnalazłem silną potrzebę podzielenia się z tobą, Panie, pewnym
poważnym pomysłem.
Przez chwilę panowało milczenie, którego Fredro nie
przerywał, mając świadomość, że Czarny Pan namyśla się.
– Mów – wysyczał w końcu Voldemort.
– Dziwnie jest mi to mówić, ale musimy odnaleźć moją
córkę, Panie, ponieważ miałem kolejną wizję o tym, że warto by na nią uważać… –
odpowiedział nieco rozdrażniony faktem posiadania takiej córki pan Salvalez.
^***^
Hej! Witam Was ponownie po mojej dość długiej
nieobecności. Przepraszam, ale w mojej szkole zaczęło się poprawianie ocen,
więc jest trochę z tym roboty… W międzyczasie maluję jeszcze obraz, mam na
niego tylko tydzień -.-. Czy nauczyciele od plastyki nie wiedzą, że dzieła
tworzy się niekiedy latami? :D
Mam nadzieję, że pozostawicie swoją opinię w komentarzu. Każdy jest dla mnie bardzo ważny. To dzięki Wam, Kochani Czytelnicy, ta notka pojawia się dzisiaj, a nie jutro, czy pojutrze.
Mam nadzieję, że pozostawicie swoją opinię w komentarzu. Każdy jest dla mnie bardzo ważny. To dzięki Wam, Kochani Czytelnicy, ta notka pojawia się dzisiaj, a nie jutro, czy pojutrze.
Pozdrawiam
Wszystkich bardzo cieplutko, a notka dedykowana jest Wam!
Cave
Cave
PS. Mi
rozdział się podobał, pomimo, że może było w nim zawartych zbyt wiele różnych
wątków. Powoli (bardzo powoli) będę wyjaśniać rzeczy zawarte w poprzednich
rozdziałach. Jeszcze raz pozdrawiam i DZIĘKUJĘ ZA KOMENTARZE!
PS. 2.
Przepraszam za nierówne akapity, ale mój Blogger zwariował i nie chce mi
przyjąć poprawnej wersji z Worda... :c